Wczoraj rano wysłałam moją rodzinkę do lasu na grzyby.
Oczywiście, mężowski pojechał w tzw. „swoje miejsce” i za żadne skarby nie dał się przekonać, aby zajrzeć w pobliskie lasy. A zatem dojazd do owego ”swojego miejsca zajął mu około 50 minut.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy około 1,5 godziny od wyjazdu z domu słyszę, że dzwoni. Najpierw czarne wizje: stało się coś. Potem dopiero rozwaga, trzeba odebrać ten cholerny telefon.
- Słuchaj! Jest za gorąco na grzyby. Może pojechalibyśmy na plażę. To zapewne ostatni upalny dzień tego lata. –Słyszę głos mężowskiego i uszom nie wierzę.
- A grzyby jakieś macie? – pytam, bo przecież na grzyby się nastawiłam a nie na plażę.
- Kilkanaście kozaków – pośpiesznie dodaje mąż.
- No to wracajcie. – Padło pozwolenie. Wrócili i pojechaliśmy na plażę. Mężowski wynajął kosz, a ja utonęłam w nim przez kilka godzin pogrążona w lekturze babskich czasopism.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli nie jesteś posiadaczem konta google+ wybierz "nazwa/adres url" i wpisz swój nick lub imię. Trochę tak głupio rozmawiać z Anonimem.